– Wcześniej było mi to obojętne – mówi nasz rozmówca, pan Mirek – dopiero gdy znalazłem się w trudnym położeniu, doceniłem samochód z napisem „Pomoc drogowa” i platformą na moje auto z tyłu. A właściwie to jego właściciela…
Czwartkowy letni wieczór, autostrada w Turyngii. Leciwa renówka pana Mirka, wioząca oprócz niego żonę i trójkę małych dzieci, zaczyna kopcić, silnik nie reaguje, najprawdopodobniej zatarty. Szczęście, że długi łuk z góry i dość duże pobocze, udało się zatrzymać przy zblokowanych hamulcach.
– Stoimy na awaryjnych, żona dzwoni do ubezpieczalni i… dowiaduje się, że wykupiłem tańszą opcję bez obsługi za granicą…
Pozostaje się pomodlić, niemiecka laweta w jedną stronę jest prawdopodobnie droższa niż trzy auta pana Mirka. Jest jeszcze szwagier, ma tu prawie 200 km, ale nie może załatwić sztywnego holu. Robi się coraz ciemniej. I wtedy pojawia się on.
„Krzysiek, pomoc drogowa, co się stało?”
Właśnie tak się przywitał. Jechał do klienta, spóźniony, miał jeszcze prawie 500 km do celu. Ale zatrzymał się. W tej sytuacji był jak anioł zesłany z nieba. Żona pana Mirka o mało co nie rzuciła się mu na szyję. A gdy ładowali renówkę na lawetę, Krzysiek, jak sam o sobie powiedział, „pomoc drogowa – krążownik szos”, stwierdził, że zawsze się zatrzymuje, jak ktoś stoi przy grodze na awaryjnych. Taką przecież ma pracę.
Ten samochód to nie jest zwykła laweta
– Nie musiał stanąć. Zwiózł nas z autostrady i dołożył jeszcze paręnaście kilometrów do miejsca, gdzie przejął nas szwagier. Zadzwonił do swojego klienta i jeszcze go przepraszał – pan Mirek do dziś pamięta tamtą sytuację. – I jeszcze trochę się dziwił, że wszyscy jesteśmy mu tacy wdzięczni. A przecież uratował nas przed katastrofą, nawet wakacje nam się udały, chociaż z samochodem musieliśmy się rozstać. I jeszcze później znalazł nam kontakt do szrotu w Niemczech, w którym nie trzeba było płacić za złomowanie. No i niech ktoś mi teraz powie, że pomoc drogowa to tylko zwykłe usługi…